Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

garnki i misy wisiały wypolerowane, jak nowe, a w kącie tuliła się klatka z papugą.
— Chodźno, Hawkins — mawiał zwykle — chodź pogawędzić z starym Janem. Nikogo tu nie witam z taką radością, jak ciebie, mój synku. Usiądź i posłuchaj nowości. Oto kapitan Flint... nazwałem papugę kapitanem Flintem na pamiątkę sławnego korsarza... więc oto kapitan Flint przepowiada nam powodzenie i szczęśliwą podróż. Nieprawdaż, kapitanie?
A papuga powtarzała pospiesznie:
— Talary! Talary! Talary! — dopóki Jan nie zarzucił chustki na klatkę.
— Czy ty wiesz, Hawkins — mawiał kucharz — ten ptak liczy sobie pewno ze dwieście lat życia! Papugi żyją długo. Ale jeżeli kto widział większego zawadjakę, musiał być to chyba sam bies wcielony. Ona rozbijała się po świecie wraz ze sławnym korsarzem, kapitanem Anglją. Była na Madagaskarze, w Malabarze, w Surynamie, w Providence, Portobello. Była przy wyławianiu rozbitych okrętów ze skarbami. Tam właśnie nauczyła się wołać: „Talary! talary!“ — nic dziwnego: było tego piętnaście tysięcy trzysta — wyobraź sobie, Hawkins! Była przy wylądowaniu wicekróla Indji w Goa; a patrząc na nią, powiedziałbyś, że to dziecko! Ale ty już wąchałeś proch... prawda, kapitanie?
— Bądź gotów do dzieła! — skrzeczała papuga.
— Ach, co to za mądra bestyja! — powiadał kucharz, dając jej kawałek cukru, wyciągnięty z kieszeni, a ptak dziobał pręty i obrzydliwie klął z całego gardła, jak oszalały; Jan dodawał wtedy na usprawiedliwienie: