Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mówię tu o panach szczęścia. Wiodą dziki żywot, pełen niebezpieczeństw, lecz jedzą i piją, jak walczące koguty, a kiedy wyprawa się powiedzie — hej! wtedy w kieszeni zamiast stu groszy mają setki funtów! Wtedy przeważna część grosiwa idzie na rum i na grę w kości, a gdy się człek spłócze do koszuli, wtedy dalejże znów na morze! Ale, mojem zdaniem, to sposób niewłaściwy. Ja składam sobie wszystko, trochę tu, trochę tam, a nigdzie za wiele, aby uniknąć podejrzeń. Mam już pięćdziesiąt lat, rozważ to sobie; gdy jeszcze raz powrócę z tej wyprawy, będę już poważnym jegomościem. Kawał czasu, powiesz mi na to. Ale żyłem wspaniale przez ten cały czas, nie odmawiałem sobie nigdy niczego, miałem, czego dusza zapragnie, spałem wygodnie i jadłem smacznie zawsze, nawet na morzu. A od czego zacząłem? Od prostego ciury okrętowego, jak ty teraz!
— Dobrze! — rzekł tamten — lecz tamte twoje pieniądze przepadną. Przecież nie odważysz się po tem wszystkim ukazać się w Brystolu?
— Co znowu? Jak przypuszczasz, gdzie one się znajdują? — zapytał Silver drwiąco.
— W Brystolu, w bankach i innych miejscach — odpowiedział jego towarzysz.
— Były tam, — rzekł kucharz — były, gdyśmy podnosili kotwicę, lecz w chwili obecnej wzięła wszystko moja stara baba. Karczmę „pod Lunetą“ już sprzedałem razem z dzierżawą, klientelą i sprzętami, a moja stara już wyprawiła się w drogę w to miejsce, gdzie ma mnie spotkać. Powiedziałbym ci, gdzie to nastąpi, bo mam do ciebie zaufanie, ale między marynarzami mogłoby to wzbudzić zazdrość.