Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

zcicha, a na to hasło trzeci człowiek wysunął się i usiadł koło nich.
— Dick już przystał do nas — rzekł Silver.
— O, wiedziałem, że Dick się zbrata z nami — odpowiedział głos podsternika, Izraela Handsa. — Dick nie jest głupi.
Wyciągnął fajkę z ust, splunął i mówił dalej:
— Lecz słuchaj, czego się chcę dowiedzieć, Patelnio: Dokądże to będziemy się włóczyć tędy i owędy, jak kiepski statek prowjantowy? Już mam po uszy tego kapitana Smolleta; już mi on dawno obmierzł, do pioruna! Chciałbym iść do tej kajuty! Chciałbym skosztować ich sałatek i wina!
— Izraelu! — rzekł Silver — głowa twoja nie jest ani też nigdy nie była wiele warta, lecz sądzę, że możesz posłuchać, bo przynajmniej uszy masz dość duże. Otóż chcę ci powiedzieć jedno: będziesz spał na przodzie okrętu, pracował ciężko, odzywał się grzecznie i przestrzegał trzeźwości, dopóki ci nie wydam rozporządzenia; pamiętaj o tem, mój synu!
— Dobrze, dobrze, nie sprzeciwiam się — zżymał się podsternik. — Pytam się tylko, kiedy to nastąpi. O to jedno się pytam.
— Kiedy, do kroćset! — wrzasnął Silver. — Dobrze, jeśli chcesz wiedzieć, to ci powiem, kiedy. W ostatniej chwili mogę wydać rozporządzenie — otóż kiedy... Mamy tu doskonałego żeglarza, kapitana Smolleta, który prowadzi dla nas ten przepiękny statek; jest tu ten doktór i ten jasny pan z mapą i tem wszystkiem — a czyż ja wiem, gdzie się to wszystko znajduje? Sam też więcej nie wiesz... powiedz sobie to otwarcie! Dlatego sądzę, że ten jasny pan i doktór znajdą cały skarb i pomogą nam załadować go na sta-