Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

zadarł nieco ku górze, jakby wydawał jakieś polecenie drugiemu mężczyźnie.
— Kamracie! — mówił doń — cenię cię, jak prawdziwy skarb! Możesz mi wierzyć... jak prawdziwy skarb! Gdybym nie przylgnął do ciebie, jak smoła, czy myślisz, że byłbym cię teraz ostrzegał? Już klamka zapadła, stało się: już nie można niczemu zapobiec ani nic naprawić. To, co mówię, to tylko w tym celu, abyś miał całą głowę na karku, bo jeżeli który z tych rozbójników dowie się, to co z sobą pocznę, Tomaszu? Sam powiedz, co zrobię, gdzie się podzieję?...
— Silver! — odezwał się drugi mężczyzna, a spostrzegłem, że był nietylko czerwony po uszy, lecz mówił głosem chrapliwym, jak gawron, i trzęsącym się, jak napięta lina. — Słuchaj, Silver! Jesteś stary i uczciwy, a przynajmniej uchodzisz za takiego. Masz poddostatkiem grosiwa; jesteś bogatszy od wielu, wielu marynarzy, a jeżeli się nie mylę, masz w sobie wiele siły i odwagi. I ty mi mówisz, że chcesz wdawać się w tę brudną sprawę z czernią łotrów? Nie, to chyba nieprawda! Jak mnie tu Bóg widzi, wolę rękę postradać, niż do tego przystąpić! Jeżeli złamię swą powinność...
Nagły jakiś hałas przerwał jego słowa. Miałem przed sobą jednego z uczciwych marynarzy, a w tejże chwili doszła mnie wieść o drugim. Opodal za mokradłem rozległ się nagle głos jakiś, niby krzyk oburzenia, następnie zaś drugi ztyłu poza nim, a zaraz potem przeraźliwy, przeszywający i przeciągły wrzask. Opoki Lunety po kilkakroć odpowiedziały echem, całe zastępy ptactwa błotnego pierzchły znów z ogromnym trzepotem i wrzawą, zacieniając niebo; dopiero po upływie dłuższego czasu, gdy ten śmiertelny, nieludzki