Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.

dzi, mogli mnie odnaleźć. Właśnie zabili dwóch uczciwych ludzi — po Tomaszu i Alanie może na mnie miała przyjść kolej?
Bez namysłu począłem wydobywać się z gąszczy i poczołgałem się jak najspieszniej i najciszej spowrotem ku najbardziej odsłoniętej części lasu. Zaledwie to uczyniłem, posłyszałem tu i tam odzewy i odhukiwania starego korsarza i jego wspólników — te głosy oraz świadomość niebezpieczeństwa jakby mi przypięły skrzydła. Skoro tylko wydostałem się z zarośli, popędziłem tak chyżo, jak jeszcze nigdy przedtem, nie myśląc wcale o kierunku ucieczki, byle tylko odbiec jak najdalej od złoczyńców, a kiedym tak pędził, strach rósł i rósł we mnie... ażem już był bliski szaleństwa.
Bo też, biorąc rzecz ściśle, czyż był kto w cięższej opresji, niż ja? Gdy posłyszę strzał armatni, jakoż odważę się zejść do łodzi pomiędzy tych przestępców, zwalanych świeżem morderstwem? Czyż pierwszy z nich, który mnie zobaczy, nie ukręci mi szyi, jak bekasowi? Czyż sama moja nieobecność nie będzie dla nich jawnym dowodem mej trwogi, a co zatem idzie, i mych wiadomości, tak fatalnych? Już po wszystkiem, myślałem sobie, bywaj zdrowa, Hispaniolo! bywajcie zdrowi, panie dziedzicu, panie doktorze i kapitanie! Nic mi nie pozostało, jak umrzeć z głodu lub z rąk rokoszan!
Biegłem i biegłem przed siebie, aż, nie zdając sobie z tego sprawy, dotarłem do stóp niewielkiego wzgórza o dwu wierzchołkach i znalazłem się w części wyspy, gdzie żywe dęby rozrastały się szerzej, przybierając wygląd i rozmiary drzew leśnych. Gdzieniegdzie mieszały się z niemi zrzadka sosny, dochodzące do pięć-