Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/151

Ta strona została uwierzytelniona.

mali się na mnie, aż pewnego pięknego poranku dali drapaka na okręt, mówiąc do mnie na odchodnem: „Mamy tu dla ciebie, Benjaminie Gunn, muszkiet, łopatę i kilof. Możesz tu pozostać i dokopać się skarbów Flinta“... Wyobraź sobie, Kubusiu, przeżyłem tu trzy lata i nie miałem w ustach od owego dnia aż po dziś dzień ani kęsa chrześcijańskiej strawy. Spójrz-no tu, spójrz na mnie. Czy wyglądam na prostego smolucha, ciurę okrętowego? Nie, sam przyznasz, że nie... a dodam też, że nigdy nim nie byłem.
Mówiąc to, pokiwał głową i uszczypnął mnie mocno, poczem ciągnął dalej:
— Zapamiętaj sobie słowa, jakie masz powiedzieć swemu panu, Kubusiu! Czy go spotkamy, czy nie... mówię ci to na wszelki wypadek. Otóż powiesz tak: ten człowiek spędził trzy lata na wyspie, we dnie i w nocy, czy pogoda czy słota; często myślał o pacierzu (tak powiesz) i często myślał o swej starej matce, jak gdyby jeszcze żyła... Ale większą część czasu (i to mu powiesz), większą część czasu musiał Gunn spędzać na innych zajęciach. A potem uszczypnij swego starego tak, jak ja ciebie w tej chwili.
I uszczypnął mnie znowu w sposób nader poufały, mówiąc dalej:
— Potem wstaniesz i tak powiesz: „Gunn jest dobrym człowiekiem... tak powiesz... a względem kosztowności ma więcej zaufania (względem kosztowności, zapamiętaj to sobie!) do pana z panów, aniżeli do tych panów szczęścia, z których jednym sam był niedawno...
— Dobrze — odpowiedziałem — nie rozumiem ani jednego słowa z tego, co powiedziałeś. Ale to mnie