JAK OPUSZCZONO OKRĘT.
Było mniejwięcej wpół do drugiej po południu — „trzy dzwonki“ wedle wyrażenia żeglarskiego — gdy dwie szalupy odpłynęły od Hispanioli, zmierzając ku wybrzeżu. Kapitan, dziedzic i ja zeszliśmy do kajuty, by omówić sytuację. Gdyby był choć najlżejszy wiatr, wpadlibyśmy na sześciu buntowników, którzy pozostali z nami na okręcie, zwinęlibyśmy liny i hejże na ocean! Ale wiatru nie było, a nadomiar nieszczęścia nadszedł Hunter z wieścią, że Kuba Hawkins zeskoczył na jedną z łodzi i pojechał z innymi na ląd.
Nikomu z nas przez głowę nie przeszło, by nie ufać Kubie Hawkinsowi, a jednak zaniepokoiliśmy się o jego bezpieczeństwo. Wobec takiego usposobienia, jakie okazali owi ludzie, wydawało się nam, że jedynie dzięki cudownemu zbiegowi okoliczności moglibyśmy znów kiedyś zobaczyć naszego chłopaka. Wybiegliśmy na pokład. W szczelinach spojeń smoła kipiała od skwaru, a wilgotny zaduch tej okolicy przyprawiał mnie o mdłości — jeżeli gdzie, to chyba w tej plugawej przystani można było nawąchać się febry i czerwonki. Sześciu obwiesiów siedziało pod żaglem