Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/162

Ta strona została uwierzytelniona.

nim mogli podejść na odległość strzału pistoletowego, pochlebialiśmy sobie, że zdołamy zadać tęgiego bobu przynajmniej sześciu opryszkom.
Dziedzic czekał na mnie przy oknie rufy; wytrzeźwiał już zupełnie ze swej słabości. Uchwycił i zaczepił rzuconą linę, poczem wzięliśmy się wszystkiemi siłami do napełnienia łodzi. Ładugę stanowiły wędliny, proch i suchary, ponadto po jednym muszkiecie i kordelasie do boku: dla dziedzica, dla mnie, Redrutha i kapitana. Resztę broni i prochu zrzuciliśmy z okrętu w głębokości półtrzecia sążnia pod wodę, tak iż mogliśmy widzieć jasny połysk stali, odbijającej się od słońca — pod nami na czystem, piaszczystem dnie.
W tym czasie nastąpiła zmiana przypływu morza, a okręt kolebał się na kotwicy. W stronie czółen ozwały się niewyraźnie głosy nawoływań i choć uspokoiło to nasze obawy o Joyce’a i Huntera, którzy byli dobrze na wschód, to jednak dodało nam bodźca do jak najprędszego odjazdu.
Redruth zeszedł ze swego stanowiska w korytarzu i zbiegł do łodzi, którą podprowadziliśmy do przeciwnej strony okrętu, aby kapitanowi Smollettowi było bliżej.
— Hej, ludzie — zawołał kapitan — czy słyszycie?
Na przodzie okrętu nikt nie odpowiedział.
— Abrahamie Gray’u! to do ciebie... do ciebie.
Jeszcze nikt nie odpowiadał.
— Gray! — powtórzył p. Smollett nieco głośniej. — Opuszczam okręt i rozkazuję ci iść za swym kapitanem. Wiem, że jesteś zgruntu dobrym człowiekiem, a rzec mogę, że żaden z waszej zgrai nie jest tak zły, jak się zdaje. Trzymam zegarek w ręce... daję ci trzydzieści sekund czasu do połączenia się z nami.