Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/173

Ta strona została uwierzytelniona.

skargi, strachu czy nawet pociechy od samego początku naszych tarapatów aż do tej chwili, gdy złożyliśmy go konającego w warowni. Jak zuch, czatował w korytarzu za siennikiem, wypełniał każdy rozkaz w milczeniu, wiernie i dokładnie, był najstarszy wiekiem w naszej partji... i oto nagle ten stary, całą duszą oddany sługa miał odejść od nas... na wieki...
Dziedzic ukląkł koło niego i całował go po rękach, łkając jak chłopię nieletnie.
— Czy już umrę, panie doktorze? — zapytał Tomasz.
— Tomaszu, przyjacielu mój drogi — odpowiedziałem. — Powracasz do ojczyzny...
— Chciałbym, żebym przedtem mógł puknąć do nich ze strzelby — rzekł on na to.
— Tomaszu — odezwał się dziedzic — powiedz, czy mi przebaczasz?
— Czy tak się godzi mówić, jaśnie panie? wszak zawsze winienem respekt... — brzmiała odpowiedź. — Cokolwiek mnie czeka, niech i tak będzie, amen!
Po krótkiej chwili milczenia poprosił, ażeby ktoś odczytał modlitwę.
— Taki mam zwyczaj — dodał, jakby się usprawiedliwiał.
Niedługo potem, nie mówiąc już ani słowa, wydał ostatnie tchnienie...
Tymczasem kapitan, który, jak zauważyłem, dziwnie miał opchane kieszenie i piersi, począł wydobywać przeróżne drobiazgi, jako to: sztandar Wielkiej Brytanji, Biblję, kłębek tęgiego powroza, pióro, atrament, dziennik okrętowy i kilka funtów tytoniu. Znalazłszy w ogrodzeniu dość długą żerdź świerkową, ociosaną i obłupaną z kory i gałązek, z pomocą Hun-