Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy waszmość, panie kapitanie, nie masz zamiaru wpuścić mnie do środka? — żalił się Długi Jan. — Jest dziś siarczysty przymrozek, mości panie, i na piasku trudno wysiedzieć.
— I owszem, Silverze — ozwał się kapitan — gdybyś wolał być uczciwym człowiekiem, siedziałbyś teraz w swej ciepłej kuchni. To jest twoje właściwe miejsce i zajęcie. Albo jesteś moim kucharzem okrętowym... i wtedy obejdę się z tobą pobłażliwie... albo też kapitanem Silverem, zwykłym buntownikiem i łupieżcą, a wtedy możesz pójść na szubienicę.
— Dobrze, dobrze, mości kapitanie — odpowiedział kucharz, siadając według polecenia na piasku — waszmość chcesz mi podać rękę do zgody... ot wszystko! Ale macie tu doskonałą siedzibę... A, otóż i Kuba! Dzień dobry, Jakóbku! Moje uszanowanie, panie doktorze! No, no! jesteście tu wszyscy, że tak powiem, jakby w gronie rodzinnem!
— Jeżeli masz mi coś powiedzieć, mój człowieku, lepiej powiedz odrazu — przerwał kapitan.
— Ma pan słuszność, kapitanie Smollett — odrzekł Silver. — Zapewne, obowiązek to obowiązek! Ale patrzcie-no, powiódł się wam plan wczoraj wieczorem!... Nie przeczę, że dobry był podstęp. Ktoś z was sprytnie bardzo się urządził... jakiś człowiek kuty na cztery nogi! I tego nie będę obwijał w bawełnę, że niektórzy z moich ludzi byli zaniepokojeni... może nawet wszyscy... może nawet ja sam... Kto wie, czy nie dlatego właśnie przybyłem tu na układy!... Ale zapamiętaj pan sobie, kapitanie, że po raz drugi już to się nie uda, do pioruna! Roześlę widety i patrole i nikomu nie pozwolę wziąć do ust ani kropli rumu. Pewno pan sądzi, że nikt z nas nie czuwał. Lecz mówię panu,