Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.

Upłynęło kilka sekund — naraz Joyce podniósł muszkiet i dał ognia. Ledwo strzał ucichł, gdy odpowiedziały mu od zewnątrz inne, bijące salwą ciągłą, ogniem pojedyńczym, podobnym do gęgania gęsi, ze wszystkich stron ogrodzenia. Kilka kul ugodziło w budynek, ale ani jedna nie wpadła do środka, a skoro dym rozwiał się i znikł, zarówno warownia jak i bór dokoła wydawały się tak ciche i opuszczone, jak poprzednio. Nie dygotała żadna gałązka ani najmniejszy błysk lufy muszkietu nie zdradzał obecności naszych wrogów.
— Czy trafiłeś tego człowieka? — zapytał kapitan.
— Nie, panie — odparł Joyce — zdaje mi się, że nie.
— Przynajmniej dobrze, że mówisz prawdę — burknął kapitan Smollett. — Nabij mu strzelbę, Hawkins. Wielu mogło być na pańskiej stronie, doktorze?
— Wiem dokładnie — odparł doktór Livesey. — Z tej strony padły trzy strzały. Widziałem trzy błyski: dwa koło siebie, a trzeci opodal nieco na zachód.
— Trzy! — powtórzył kapitan. — A ile od pańskiej strony panie Trelawney?
Nie tak łatwo było odpowiedzieć. Z północy uderzyło ich najwięcej — siedem według obliczeń dziedzica, a osiem lub dziewięć podług Graya. Od wschodu i z zachodu były tylko pojedyńcze strzały. Nie ulegało wątpliwości przeto, że napad rozwinie się od strony północnej i że z trzech innych stron jedynie pozorne siły nieprzyjacielskie nas niepokoiły. Mimo to jednak kapitan Smollett nie zmienił bynajmniej zarządzeń, dowodząc, że jeżeli rokoszanom powiedzie się wedrzeć w obręb warowni, wtedy opanują jedną z niestrzeżo-