morza, aby nie wpaść komu w oko od strony przystani. Było już dobrze popołudniu, niemniej jednak słońce przygrzewało setnie. Gdy przebojem szedłem przez bujny las, dochodził mnie z oddali nietylko nieustanny grzmot bałwanów morskich, lecz i niezwykły szum liści oraz skwirczenie drzewnych konarów, co wskazywało mi, że wicher rozhulał się więcej, aniżeli zazwyczaj. Niebawem chłodny ciąg powietrza doszedł i do mnie; przeszedłszy jeszcze kilka kroków, wydostałem się na odsłonięty skraj lasu i ujrzałem morze, błękitne i słoneczne aż po widnokrąg, tudzież wełnę wód, kłębiącą się i roztrącającą kłąb piany na zrębie wybrzeża.
Nie pamiętam, by toń morska przy Wyspie Skarbów była kiedy zupełnie spokojna. Choćby słońce prażyło, choćby w powietrzu nie było żadnego tchnienia, choćby roztocz pełnego morza była gładka i błękitna, zawsze jeszcze te potężne fale tłoczyły się wzdłuż rąbka lądu, grzmiąc i hucząc dniem i nocą, a zdaje mi się, że na całej wyspie niema ani piędzi ziemi, dokądby nie doszedł ich hałas.
Z wielką ulgą przeszedłem obok odmętu, poczem przypuszczając, że oddaliłem się dość znacznie na południe, dostałem się pod osłonę gęstwy grubych krzewów i podpełzłem ostrożnie do grzbietu wydmy.
Za mną był przestwór wodny, przede mną przystań. Wiatr morski, jak gdyby chciał jak najprędzej wydmuchać z siebie moc swego tchnienia, już zwolna przycichał. Zastąpiły go lekkie, zmienne wzwiewy z południa i południowego wschodu, niosąc powłóczyste zwoje mgły. Przystań, z nawietrznej strony Wyspy Szkieletów, była cicha i barwy ołowianej, jak wtedy, gdyśmy tu przybyli po raz pierwszy. Hispaniola od
Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/209
Ta strona została uwierzytelniona.