nej ciemności; wmiarę, jak się jej przyglądałem, nabierałem przekonania, że płynęła również na południe.
Spojrzałem wtył poza siebie i serce podskoczyło mi w piersiach. Tuż za mną biła łuna ogniska obozowego. Prąd skręcał pod kątem prostym, obracając zarówno wysmukły szoner, jak i nikłą, harcującą łódeczkę. Coraz bardziej przyspieszając biegu, coraz wyżej się piętrząc, coraz głośniej pomrukując, przedzierał się skłębiony bełt przez cieśninę ku pełnemu morzu.
Nagle statek przede mną wykonał nagły zwrot, obracając się o jakieś dwadzieścia stopni, a prawie jednocześnie nastąpiły, jeden po drugim, dwa okrzyki. Usłyszałem dudnienie stóp po schodach kajuty, z czego wniosłem, że dwaj pijacy zaprzestali nakoniec swatów i do pewnego stopnia uprzytomnili sobie grożące im niebezpieczeństwo.
Położyłem się nawznak na dnie mego zwarjowanego czółenka i pobożnie polecałem Bogu duszę. Byłem pewny, że na końcu mej drogi wpadnę niechybnie w zaporę rozszalałych bałwanów, gdzie rychło ustaną wszystkie me troski i zmartwienia... ale choć zapewne zniósłbym spokojnie śmierć, nie mogłem znosić widoku nadchodzącego przeznaczenia...
Musiałem tak leżeć godzinami, nieustannie tam i nazad miotany falami, raz po raz zraszany mżącemi bryzgami wody i nie przestając ani na chwilę oczekiwać śmierci przy pierwszem lepszem zanurzeniu. Stopniowo napadała mnie coraz większa ociężałość, a nawet pośród tej grozy umysł mój podlegał oszołomieniu i odrętwieniu. Wreszcie zmorzył mnie sen. Długo tak spoczywałem w swej „topiduszce“ podrygującej po roztoczy, śniąc o domu rodzinnym i o starym „Admirale Benbow“.
Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/218
Ta strona została uwierzytelniona.