Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/222

Ta strona została uwierzytelniona.

jącą górą, jest naprawdę jakby łańcuchem wzgórz na lądzie stałym, z mnóstwem wierzchołków, przełęczy i dolin. Łódź, pozostawiona sama sobie, zwracała się to w jedną to w drugą stronę, torowała sobie, że tak powiem, drogę przez owe kotlinki, unikając stromych spływów oraz wyższych, zachłannych wzniesień fali.
— No, dobrze! — myślałem sobie. — Muszę, rzecz jasna, leżeć w miejscu i nie utrudniać równowagi, lecz również jest rzeczą oczywistą, że mogę wysunąć wiosło z boku i od czasu do czasu, w miejscach łagodniejszych, dać jej jedno lub dwa pchnięcia w stronę lądu.
Co pomyślałem, uczyniłem natychmiast. Układłem się na łokciach w postawie nader uciążliwej i raz po raz zadawałem jedno lub dwa lekkie pchnięcia, aby skierować bieg łódki ku brzegowi.
Była to praca niezmiernie żmudna i powolna, jednak niemylnie osiągałem swój cel; kiedy zbliżyłem się do Przylądka Leśnego, to choć widziałem, że bezwątpienia nie utrafię w ten punkt, w każdym razie zboczyłem już o kilkaset sążni na wschód. Byłem już naprawdę bardzo niedaleko od lądu. Rozpoznawałem chłodne, zielone wierzchołki drzew, chwiejące się z wiatrem i nabrałem pewności, że niezawodnie dostanę się do najbliższego przylądka.
Był już wielki czas, gdyż zaczęło mnie nękać pragnienie. Pożoga słońca nad głową, jego tysiąckrotne odbłyski na falach, woda morska, która spadała i wysychała na mnie, piekąc solą nawet moje wargi — wszystko to składało się na to, że w gardle paliło mnie okrutnie, a głowa pękała z bólu. Widok drzew, tak niedalekich, wzniecił we mnie niemal chorobliwą tęsknotę. Lecz prąd zniósł mnie wkrótce za cypel, a skoro otwarła się nowa przestrzeń morza przede mną, ujrza-