Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/233

Ta strona została uwierzytelniona.

chyżo, jak ptak; wybrzeże wyspy migało nam przed oczyma, a widok zmieniał się co chwilę. Niebawem minęliśmy wyżynę i przejeżdżaliśmy obok płaskiej, piaszczystej okolicy, zrzadka usianej karłowatemi sosnami; niezadługo i ją pozostawiliśmy poza sobą i okrążyliśmy skaliste wzgórze, które stanowi zakończenie wyspy na północy.
Byłem niepowszednio dumny z świeżo upieczonego dowództwa i rozkoszowałem się jasną, słoneczną pogodą oraz rozmaitością widoków na lądzie. Miałem poddostatkiem wody i różnych smakołyków do wyboru, a sumienie, które wprzód ostro mnie karciło za samowolne oddalenie, uspokoiło się wielkością dokonanego podboju. Myślałem, że nie potrzebuję się już niczego obawiać, jak tylko oczu podsternika, które drwiąco ścigały mnie po pokładzie, i dziwnego uśmiechu, który pojawiał się nieustannie na jego licach. Był to uśmiech, który miał w sobie sporo bólu i zmęczenia — uśmiech starego, zbitego z tropu człowieka, lecz oprócz tego była szczypta szyderstwa i jakby cień zdrady w jego rysach, gdy ustawicznie i pilnie śledził mnie w czasie mego zajęcia.