Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/236

Ta strona została uwierzytelniona.

przewagę, i że wobec tak głupiego chłopa z łatwością będę mógł ukrywać do końca swe podejrzenia.
— Trochę wina? — rzekłem. — Tem lepiej. Chcesz białego czy czerwonego?
— Eee! nie jestem wybredny, kamracie, — odpowiedział. — Byle było mocne i dużo, to zresztą jest mi wszystko jedno!
— Doskonale — odparłem. — Przyniosę ci portugalskiego wina, panie Hands. Muszę jednak dokopać się do niego.
Rzekłszy to, z hałasem na jaki tylko stać mię było, zszedłem do kajuty. Stąd, zdjąwszy obuwie, bez szelestu przebiegłem przez korytarz, wydrapałem się po schodach kasztelu i wytknąłem głowę z kajuty przedniej. Wiedziałem, że nie będzie się spodziewał tam mnie zobaczyć, mimo to powziąłem wszelkie możliwe środki ostrożności. I oto najgorsze z mych podejrzeń okazały się aż nadto prawdziwe.
On powstał z poprzedniego położenia, opierając się na rękach i klęczkach, a chociaż przeszkadzała mu noga, która bolała go snadź dotkliwie — gdyż słyszałem, jak wydał jęk — jednak kłapiąc całem ciałem, wlókł się po pokładzie. W pół minuty przywlókł się do szpygaty i wyciągnął ze zwoju sznurów długi nóż albo raczej krótki puginał, zbryzgany krwią po rękojeść. Przyglądał mu się przez chwilę, wysuwając wprzód dolną szczękę, spróbował ostrza na dłoni, a potem, chowając broń w zanadrze bluzy, potoczył się spowrotem na dawne miejsce koło burty.
Było to wszystko, co potrzeba mi było wiedzieć. Oto Izrael mógł już się poruszać i był uzbrojony, a jeżeli z takim niepokojem starał się mnie oddalić, to wątpliwości nie ulegało, że nikt inny, ale ja miałem być