Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/239

Ta strona została uwierzytelniona.

gdyż wjazd do przystani północnej był nietylko ciasny i płytki, lecz rozchodził się na wschód i zachód, iż należało okręt sprawnie kierować, by dostać się do środka. Zdaje mi się, że byłem niezłym i ochoczym podkomendnym, a jestem pewny, że Hands był znakomitym pilotem, gdyż lawirowaliśmy tędy i owędy i wymijaliśmy mielizny z taką pewnością i dokładnością, że aż miło było patrzeć.
Zaledwie zdołaliśmy przebyć cieśninę, już byliśmy zamknięci wokoło lądem. Brzegi Zatoki Północnej były tak gęsto zalesione, jak dokoła przystani południowej, lecz przestrzeń była węższa i dłuższa, podobna raczej do zalewu rzecznego, którym zresztą była w istocie. Na wprost przed sobą, w południowej kończynie, zobaczyliśmy szczątki rozbitego okrętu w stanie ostatecznego rozkładu. Był to niegdyś wielki statek o trzech masztach, lecz spoczywał tu tak dawno, wystawiony na działanie niepogody, że obwieszony był już wokoło wielkiemi zwojami wilgotnych chwastów morskich, a na pokładzie zapuściły korzenie krzewy pobrzeżne, obsypane teraz właśnie gęstem kwieciem. Smutny to był widok, lecz wskazywał nam, że przystań jest spokojna.
— Popatrz-no — rzekł Hands — jakie to rozkoszne miejsce do osadzenia okrętu! Piękny gładki piasek, nigdzie ani śladu żywej istoty, drzewa dokoła, a kwiaty rosną, jak w ogrodzie, na tym starym okręcie!...
— A gdy już przybijemy do lądu — pytałem — jak później ściągniemy okręt spowrotem?
— Nic trudnego — odparł Hands — wyciągniesz na brzeg linę po tamtej stronie przy niskim stanie wody i okręcisz ją dokoła jednej z tych wielkich sosen, następnie przyciągniesz ją spowrotem, nawiniesz