Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/241

Ta strona została uwierzytelniona.

liło moje życie, gdyż trzonek ugodził Handsa w żebra, oszołamiając go na chwilę.
Zanim zdołał oprzytomnieć, wydostałem się z kąta, gdzie mnie zapędził, okrążając wokoło cały pokład. Zatrzymałem się koło samego masztu głównego, wyciągnąłem krucicę z kieszeni, wycelowałem z zimną krwią, pomimo, że zbój odwrócił się i zdążał znów prosto ku mnie, i pociągnąłem za cyngiel. Kurek spadł, lecz po nim nie nastąpił ani błysk ani huk: proch był zupełnie nieużyteczny wskutek zamoknięcia w wodzie morskiej. Przeklinałem sam siebie za swoje niedbalstwo. Dlaczegóż o wiele pierwej nie podsypałem nowego prochu i nie nabiłem powtórnie broni? Nie byłbym, jak się stało obecnie, jedynie owieczką, uciekającą przed nożem rzeźnika.
Pomimo rany Hands mógł się poruszać z zadziwiającą prędkością; jego szpakowate włosy wichrzyły się nad twarzą, zaczerwienioną od wściekłości i zapalczywości, migotającą, jak czerwony proporzec. Nie miałem czasu ani też, prawdę mówiąc, wielkiej ochoty na próbowanie drugiego pistoletu, gdyż byłem pewny, że nie zda się to na nic. Z jednej rzeczy tylko zdawałem sobie sprawę, że nie powinienem cofać się poprostu przed nim, gdyż zatarasuje mnie przy burcie, jak o mało co nie zatarasował mnie na rufie. Jeszcze raz wpadnę w taką pułapkę (myślałem), a dziewięcio- czy dziesięciocalowy puginał, zbroczony krwią, położy kres memu życiu na tym świecie!... Oparłem się dłońmi o grotmaszt, który był sporej grubości, i oczekiwałem, mając każdy nerw w naprężeniu.
Widząc, że zamierzam wymykać się, on również zatrzymał się. Przez pewien czas próbował mnie po-