Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/258

Ta strona została uwierzytelniona.

szcząc sobie pierze. Sam jej właściciel, jak odniosłem wrażenie, wydawał się nieco bledszy i poważniejszy, niż zazwyczaj, gdy go widywałem. Odziany był jeszcze w piękny mundur z grubego sukna, w którym sprawował swe poselstwo, ale to jego ubranie wyglądało teraz znacznie gorzej, powalane gliną i porozdzierane na cierniach leśnych.
— Ho ho! — ozwał się — to Kuba Hawkins! Niech mię piorun spali! Złapał się ptaszek, zdaje się, hę? No, chodź, pogawędzimy sobie po przyjacielsku.
To rzekłszy, usiadł okrakiem na beczce wódki i począł nabijać fajkę.
— Pozwól-no tu łuczywo, Dicku — przemówił, a gdy miał już dość światła, dodał:
— Wystarczy, chłopcze; zatknij tę szczapę między stos drzewa, a wy, mości panowie, usiądźcie! — nie macie potrzeby wstawać przed panem Hawkinsem; on wam to daruje, bądźcie tego pewni. A więc, Kubo — tu wyjął z ust fajkę — jesteś tu! Sprawiłeś nader miłą niespodziankę biednemu, staremu Janowi. Poznałem, że jesteś zręczny, już wtedy, gdy pierwszy raz spojrzałem na ciebie, ale to, co tu widzę, przechodzi wszelkie moje oczekiwania.
Na wszystko to, jak łatwo się domyślić, nie dawałem zgoła żadnej odpowiedzi. Oni ustawili mnie plecami do ściany i stałem tak, patrząc Silverowi w twarz z wielką na oko odwagą, lecz z czarną rozpaczą w duszy.
Silver z wielką powagą pociągnął kilkakroć fajki, a potem mówił znowu:
— Widzisz, Kubo, ponieważ jesteś tu, dam ci jedną radę. Zawsze cię lubiłem, tak jest, lubiłem jako