Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/260

Ta strona została uwierzytelniona.

łości w jego gawędzie, czułem grozę śmierci, która wisiała nade mną, przeto lica mi gorzały, a serce biło mi boleśnie w piersiach.
— Chłopcze, — odparł Silver — nikt ciebie nie nagli. Ochłoń ze strachu i zastanów się. Nikt z nas nie pogania ciebie, żebyś się spieszył, przyjacielu. Czas płynie tak miło w twem towarzystwie... sam widzisz.
— Dobrze, — odpowiedziałem, nabierając nieco śmiałości. — Jeżeli mam wybierać, tedy zaznaczam, że mam prawo przekonać się, co i jak się to stało, skądeście wy tu się wzięli i gdzie są moi przyjaciele.
— Co i jak się stało? — powtórzył jeden ze zbójców, mruknąwszy coś pod nosem. — Ależ on się ucieszy, gdy się o tem dowie!
— Może będziesz trzymał język za zębami, gdy do ciebie nie gadają! — krzyknął Silver opryskliwie na niego, następnie zaś w tonie uprzejmym, jak przedtem, zaczął mi wyjaśniać rzecz całą:

— Wczoraj rano, panie Hawkins, podczas psiej warugi,[1] przybył do nas doktór Livesey z białą chorągwią i prawi: „Kapitanie Silver, jesteście bez wyjścia. Okręt odpłynął“. Otóż my akurat wtedy wzięliśmy się do szklanki i, przepijając do siebie, śpiewaliśmy sobie to i owo. Nie przeczę, że tak było. Dość na tem, że nikt z nas nie baczył, co się dzieje poza nami. W pewnej chwili patrzym, co się dzieje, aż ci tu, do pioruna! stary okręt gdzieś odpłynął. Nigdy w życiu nie widziałem podobnego zbaranienia pomiędzy żeglarską gromadą, a powiadam ci, że sam, dalibóg, najgorzej zbaraniałem. — „Dobrze“ mówi dok-

  1. Dyżur okrętowy, po 12-ej godz. w nocy.