Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/261

Ta strona została uwierzytelniona.

tór — — „zawrzyjmy układ“. — Zawarłem więc z nim układ... i oto my teraz jesteśmy tutaj panami placu. Zapasy, wódka, paliwo, któreście byli dowcipni narąbać, słowem, cały (że tak powiem) rozkoszny statek od najwyższych wiązań aż do kilu... do nas teraz należy. Oni zaś gdzieś drapnęli i sam nie wiem, gdzie teraz przebywają.
Pociągnął znów spokojnie z fajki.
— A żebyś sobie nie myślał, — ciągnął dalej — że o tobie była mowa w układzie, to powiem ci, jakie były ostatnie słowa: „Ilu was mam przepuścić?“ — zapytałem. — „Czterech“ odpowiedział doktór — „czterech, z których jeden raniony. Co zaś się tyczy tego chłopca, to nie wiem, gdzie się on znajduje, więc go pominiemy (tak powiedział). Nie troszczę się o niego. Wieleśmy się i tak nacierpieli z jego powodu“. Takie były jego słowa.
— Czy to wszystko?
— Tak, to wszystko, co miałeś usłyszeć, mój synku — odrzekł Silver.
— A teraz czy mam wybierać?
— A teraz masz wybierać... a jakże! — rzekł Silver.
— Dobrze — odrzekłem — nie jestem tak głupi, żebym nie wiedział dobrze, jak się mam na to zapatrywać. Niech się stanie, co się stać może najgorszego... mało mnie to wzrusza. Zbyt wiele razy oglądałem śmierć, odkąd poznałem się z tobą. Mam ci jednak kilka rzeczy do powiedzenia (w tej chwili byłem bardzo podniecony), przedewszystkiem zaś to: Wpadłeś teraz w ciężkie opały, straciłeś okręt, skarb i ludzi... całe twoje przedsięwzięcie poszło na marne. Może chcesz wiedzieć, kto tego wszystkiego dokonał? Od-