Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/265

Ta strona została uwierzytelniona.

się w najdalszym kącie stanicy, a cichy szept ich rozmowy pobrzmiewał nieprzerwanie w mem uchu, jak szmer potoka. To jeden, to drugi podnosił na chwilę oczy, a czarny blask głowni padał przelotnie na ich nerwowe twarze; spoglądali jednak nie na mnie, lecz na Silvera.
— Zdaje mi się, że chcecie mi coś powiedzieć — zauważył Silver, splunąwszy daleko przed siebie. — Wyśpiewajcie wszystko, niechno usłyszę, albo dajcie sobie spokój.
— Przepraszam, mości panie — odparł jeden z nich. — Zanadto sobie poczynasz samodzielnie w stosunku do naszych praw; może będziesz łaskaw być ostrożniejszy na przyszłość. Ci oto ludzie są niezadowoleni; ci oto ludzie nie pozwolą, ażeby im w kaszę dmuchać; ci oto ludzie mają prawa narówni z innemi załogami, powiem ci otwarcie, a według naszych własnych praw, jak sądzę, możemy z sobą porozmawiać. Przepraszam cię, panie, (uznając cię narazie jako kapitana), lecz domagam się swego prawa i wychodzę na naradę.
I złożywszy przesadny ukłon marynarski, ów drab, rosły mężczyzna lat trzydziestu pięciu, o zniszczonej twarzy i żółtawych oczach, poszedł spokojnie do drzwi i zniknął poza domem. Reszta poszła kolejno za jego przykładem, a każdy przechodząc oddawał ukłon i mówił coś na swoje usprawiedliwienie.
— Według prawa — rzekł jeden.
— Narada kasztelu![1] — rzekł Morgan.

I tak bez żadnych uwag czy czegoś podobnego wy-

  1. Kasztel przedni — kwatera prostych marynarzy na przodzie okrętu.