Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/266

Ta strona została uwierzytelniona.

szli wszyscy jeden za drugim, zostawiając Silvera i mnie samych przy blasku łuczywa.
Kucharz wyjął naraz fajkę z ust.
— Popatrz-no, Kubo Hawkinsie — ozwał się szeptem ledwo dosłyszalnym — byłeś już o pół piędzi od śmierci i, co rzecz gorsza, od tortur. Oni mają zamiar mnie obalić, lecz, zakarbuj sobie w pamięci, ja będę stał przy tobie, cokolwiek nas spotka! Nie miałem takiego zamiaru, nie... aż dopiero, gdy ty przemówiłeś. Byłem prawie zrozpaczony, że straciłem tak wiele i że zostałem zmuszony do układów. Ale widzę, że z ciebie zuch nielada! Powiedziałem sobie: Janie, stań przy Hawkinsie, a Hawkins stanie przy tobie! Ty jesteś, Janie, ostatnią jego kartą, a on twoją, do jasnego pioruna! Wet za wet, powiadam sobie. Ocalisz swego świadka, a on ocali twoją szyję!
Zacząłem, jak przez mgłę domyślać się, o co chodzi.
— Myślisz, że wszystko stracone? — zagadnąłem.
— Tak, u licha, tak myślę! — odpowiedział. — Okręt stracony, to i szyja stracona... Taki jest sens wszystkiego. Gdy spojrzałem na zatokę, Kubo Hawkins, i nie zobaczyłem statku, to choć jestem wytrzymały, jednak upadłem na duchu... Co się zaś tyczy tej zgrai i jej narad, wierzaj mi, że są to sami głupcy i tchórze. Uratuję twoje życie... o ile stanie się wszystko, co w mej mocy. Lecz pamiętaj, Kubo, że płacić trzeba pięknem za nadobne! Ty musisz uratować Długiego Jana od szubienicy.
Byłem oszołomiony; tak beznadziejne wydawało się to, o co prosił — on, stary korsarz, a do tego herszt bandy!...
— Uczynię, co w mej mocy! — odpowiedziałem.