Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/278

Ta strona została uwierzytelniona.

Ranny ptaszek łatwo zdobywa sobie pożywienie, jak mówi przysłowie. Jerzy, wyciągnij-no swoje pedały, mój synku, i pomóż doktorowi Liveseyowi dostać się do nas. Wszystko ma się dobrze... Wszyscy pańscy pacjenci zdrowi i weseli...
Tak trajkotał, stojąc na szczycie wzgórza, wsparty szczudłem pod pachą, jedną rękę trzymając na ścianie stanicy, zupełnie dawny Jan z głosu, układności i wyrazu twarzy.
— Mamy tu dla pana wielką niespodziankę — ciągnął dalej. — Mamy tu małego przybysza... He! he! Nowy okrętnik i domownik, panie szanowny, a wygląda tęgo i raźnie, ten smyk! Spał, jak nadzorca towarów, koło samego Jana... Leżeliśmy, jak dwie kłody, przez całą noc!...
Doktór Livesey przeszedł tymczasem przez palisadę i był już niedaleko od kucharza. Zauważyłem zmianę w jego głosie, gdy zagadnął:
— Czy nie Kuba?
— Kuba... we własnej osobie — odpowiedział Silver.
Doktór stanął jak wryty, ale nic nie mówił i upłynęło kilka sekund, zanim zdawał się już zdolnym do poruszenia się dalej.
— Dobrze, dobrze — odezwał się nakoniec — najpierw obowiązek, a później przyjemność, jakbyś spewnością sam powiedział, Silverze. Obejrzyjmy tych waszych pacjentów.
W chwilę później wkroczył do budynku i skinąwszy mi surowo głową, zajął się chorymi. Nie czuł się zgoła zakłopotany, choć musiał wiedzieć, że życie jego pośród tych zdradzieckich złoczyńców wisiało na włosku. Gawędził ze swymi pacjentami w ten sposób,