Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/289

Ta strona została uwierzytelniona.

na poszukiwanie skarbów, wezmę go na postronek, gdyż musimy go na wszelki wypadek zatrzymać na pewien czas przy sobie. Pilnować go, jak skarbu... zapamiętajcie to, kamraci! Skoro już zdobędziemy i okręt i skarb i pohulamy na morzu, jak przystało na wesołych towarzyszy, wtedy, i owszem, pogadamy z mości Hawkinsem i damy mu należną zapłatę za wszystkie jego grzeczności... a jakże!
Nie dziwota, że łotrzykowie wpadli w wyśmienite usposobienie. Co do mnie, byłem niesłychanie przygnębiony. Jeżeliby zamiar, przed chwilą wspomniany, był możliwy do wykonania, Silver, który już dwakroć okazał się zdrajcą, napewno nie zawahałby się go urzeczywistnić. Stał jeszcze na rozdrożu między jednym a drugim obozem, a nie ulegało wątpliwości, że w razie czego przeniósłby bogactwo i swobodę po stronie korsarzy nad samo ocalenie głowy od stryczka, czego w najlepszym wypadku mógł się spodziewać po naszej stronie.
A zresztą, gdyby nawet tak się złożyły okoliczności, że byłby zmuszony wytrwać w zobowiązaniach względem doktora Liveseya, jakież i wówczas oczekiwały nas niebezpieczeństwa! Jakaż to będzie chwila, gdy sprawdzą się podejrzenia jego podwładnych i gdy on, kaleka, wraz ze mną, pacholęciem, będzie musiał walczyć w obronie życia przeciw pięciu silnym i zwinnym marynarzom!
Do tego podwójnego kłopotu dodać należy tajemnicę, która osłaniała działalność mych przyjaciół, ich niewytłumaczoną ucieczkę z twierdzy, wręcz niepojęte dla mnie wyrzeczenie się mapy, a wreszcie (co jeszcze trudniej było odgadnąć) słowa, któremi doktór niedawno ostrzegał Silvera: „Wystrzegaj się