Mimo to, zanim przebyliśmy połowę drogi, każdy z jadących na czółnach gotów był dawać głowę, że to lub owo drzewo miało być tem, o które chodziło. Jedynie Długi Jan ruszał ramionami i radził im, by zaczekali, aż przybędą na miejsce.
Wiosłowaliśmy lekko, wedle zleceń Silvera, aby nie przemęczać się przedwcześnie. Po dość długiej jeździe wylądowaliśmy koło ujścia drugiej rzeki — tej, która wypływa z leśnego parowu Lunety. Następnie skręciwszy wlewo, poczęliśmy wdzierać się po urwisku ku wyżynie.
Na wstępie ciężki, błotnisty grunt i bujna zwikłana roślinność utrudniały niezmiernie nasz pochód; zwolna jednak wzgórze poczęło się piąć stromo i droga stawała się kamienista, a las zmieniał się w wyglądzie, stawał się wyższy i przestronny. Ta połać, do której przybliżaliśmy się, stanowiła chyba najpiękniejszą część wyspy. Wonne jałowce i rozliczne krzewy kwitnące zajęły miejsce trawy. Gąszcze zielonych drzew muszkatowych, urozmaicone w rzadkich odstępach czerwonawemi pniami i szerokiemi baldachimami sosen, mieszały swój aromat z zapachem żywicy. Powietrze świeże i orzeźwiające, łącznie z jasnemi promieniami słońca, było cudownem pokrzepieniem naszych serc i zmysłów.
Banda rozsypała się wachlarzowato, krzycząc i biegając na wszystkie strony. Mniejwięcej w środku i w sporem oddaleniu od innych postępował Silver wraz ze mną — ja uwiązany na powrozie, on zaś brnąc z trudem, wśród ciężkich westchnień, po osuwającym się żwirze. Od czasu do czasu musiałem go poprostu prowadzić za rękę; w przeciwnym razie byłby się potknął i runął nawznak ze zbocza wzgórka.
Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/292
Ta strona została uwierzytelniona.