Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/300

Ta strona została uwierzytelniona.

— Duchowi? Być może... — odparł. — Jedna rzecz wszakże jest mi niejasna. Przecież słychać było echo. Wszak nikt jeszcze nie widział ducha z cieniem, wobec tego chciałbym wiedzieć, skąd się wzięło przy nim echo? To spewnością nie byłoby naturalne... prawda?
Dowód ten wydawał mi się dość słaby, atoli nigdy przewidzieć nie można, co zrobi wrażenie na przesądnych. Ku memu zdziwieniu, Jerzy Merry uspokoił się.
— Tak, ależ oczywiście! — powiedział. — Masz, Janie, głowę na karku, niemasz w tem wątpliwości! Do dzieła, kamraci! Zdaje mi się, że zachodzi tu omyłka... Głos ten był nieco podobny do głosu Flinta, ręczę wam... choć niezupełnie... Tym razem był on bardziej podobny do czyjegoś jeszcze głosu... był podobniejszy do...
— Do głosu Benjamina Gunna! niech mnie piorun strzeli! — wrzasnął Silver.
— Tak, i tak jest w istocie! — krzyknął Morgan, podrywając się na kolana. — Przecież Benjamin Gunn tu przebywał!
— Czy to zmienia postać rzeczy? — zapytał Dick. — Ben Gunn... ale nieżywy... tak, jak Flint.
Lecz starsi towarzysze przyjęli tę uwagę drwiąco.
— Eh! nikt z nas nie boi się Benjamina Gunna! — zawołał Merry. — Niech sobie będzie żywy czy umarły! Mniejsza o niego!
Było coś niezwykłego w tem, jak zmieniały się ich nastroje i jak naturalny kolor odżył na ich twarzach. Wkrótce poczęli gawędzić spokojnie, nadsłuchując w przerwach, a niebawem, nie słysząc już żadnego głosu, wzięli manatki na plecy i ruszyli w dal-