szą drogę. Merry szedł pierwszy z kompasem Silvera, aby prowadzić ich na jednej linji z Wyspą Szkieletów. To, co powiedział, było prawdą: nikt nie zważał na Benjamina Gunna, żywego czy umarłego.
Jedynie Dick trzymał wciąż w ręce Biblję i idąc, rozglądał się wokoło bojaźliwym wzrokiem. Nie znalazł wszakże uznania ni współczucia, a Silver kpił sobie z niego w żywe oczy.
— Mówiłem ci! — powiadał. — Mówiłem ci, że znieważyłeś Biblję! Jeżeli nic dobrego nie wynikło z niej przy sprzysiężeniu, to czy sądzisz, że duch będzie choć trochę na nią zważał? Ani tyle! — i trzasnął swemi ogromnemi palcami, oparłszy się przez chwilę na szczudle.
Lecz Dick był niepocieszony. Wkrótce nabrałem przekonania, że chłopak wpadał w chorobę. Febra, przepowiedziana przez doktora Liveseya, a przyspieszona przez upał, wyczerpanie i nagły niepokój, wzrastała naocznie i szybko.
Przestronna była i wygodna nasza obecna droga. Zeszliśmy nieco wdół, gdyż, jak powiedziałem, wyżyna nachylała się ku zachodowi. Sosny, większe i mniejsze, rosły w szerokich odstępach, a między kuszczami muszkatowych drzew i azalij większe, otwarte polanki wygrzewały się w skwarnych blaskach słonecznych. Przedzierając się wpoprzek wyspy mniejwięcej w kierunku północno-zachodnim, z jednej strony przybliżaliśmy się coraz bardziej do grzbietów Lunety, z drugiej zaś mieliśmy coraz rozleglejszy widok na ową zatokę zachodnią, gdzie niedawno rozbijałem się i chybotałem na „topiduszce“.
Dotarliśmy do pierwszego z wysokich drzew, a na podstawie obliczeń stwierdzono, że nie było ono tem,