Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/312

Ta strona została uwierzytelniona.

ce dziedzica, wziął z sobą Graya i Gunna i ruszył naprzełaj przez wyspę, aby corychlej dotrzeć do sosny. Wkrótce jednak zobaczył, że nasz oddział znacznie go wyprzedza, wysłał więc naprzód Benjamina Gunna, który był rączy w nogach, dając mu zupełną swobodę działania. Gunnowi przyszło na myśl, wyzyskać zabobonne usposobienie swych dawnych współokrętników. Udało mu się to wybornie, tak iż Gray i doktór przybyli na miejsce i urządzili zasadzkę jeszcze przed przybyciem poszukiwaczy skarbów.
— Ach, — rzekł Silver — całe dla mnie szczęście, że miałem przy sobie Hawkinsa! Waszmość, panie doktorze, pozwoliłbyś na to, by starego Jana pocięto na kawałki i nawetbyś się tem nie przejął!
— Nawetbym się tem nie przejął — odrzekł doktór Livesey pogodnie.
Tymczasem doszliśmy do czółen. Doktór pogruchotał jedno z nich kilofem, poczem wszyscy wsiedliśmy w drugie i odbiliśmy od brzegu, by okrężną drogą przez morze zawinąć do Zatoki Północnej.
Gdy mijaliśmy wzgórek o dwu wierzchołkach, spostrzegliśmy czarną gardziel jaskini Benjamina Gunna, a koło niej stojącą postać, opartą na muszkiecie. Był to dziedzic. Zaczęliśmy powiewać ku niemu chusteczką i zahuczeliśmy potrójnym wiwatem, do którego dołączył się głos Silvera, brzmiący tak serdecznie, jak okrzyk każdego z nas.
O trzy mile dalej, przy samym wylocie Zatoki Północnej, kogoż mogliśmy napotkać, jak nie Hispaniolę, pływającą, jak jej Bóg i wiatr zdarzył! Ostatni przypływ podniósł ją i postawił prosto; gdyby tu jednak zerwał się większy wiatr albo silny prąd przy odpływie, jak w przystani południowej, nie znaleźli-