Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/314

Ta strona została uwierzytelniona.

demnastu ludzi z załogi Hispanioli. Jakim kosztem zapłacone było jego nagromadzenie, ile krwi przytem pociekło, ile cierpień wraz z nią... ile świetnych statków pogrążono dla niego... ilu dzielnych ludzi poszło na rusztowanie z zawiązanemi oczyma... ile padło strzałów armatnich... ile ciężyło na nim hańby i kłamstwa i okrucieństwa — tego może nikt z żyjących nie umiałby opowiedzieć. Jeszcze pozostało trzech ludzi na tej wyspie — Silver, stary Morgan i Ben Gunn, którzy brali udział w tych zbrodniach, i którzy napróżno spodziewali się, że wezmą udział w nagrodzie.
— Chodźno tu, Jakóbku — rzekł kapitan. — Jesteś doskonałym chłopcem w swoim zawodzie, ale nie sądzę, że popłyniesz jeszcze raz ze mną na morze. Zanadto cię polubiłem, mój chłopcze. Czy to ty, Janie Silverze? Co cię tu przywiodło, człowieku?
— Chcę powrócić do swych obowiązków, panie łaskawy! — odrzekł Silver.
— Aha! — burknął kapitan i było to wszystko, co powiedział.
Jakąż biesiadę miałem tego wieczora, widząc wszystkich przyjaciół dokoła siebie! Jakież były wspaniałe potrawy, począwszy od koźlęciny, solonej przez Benjamina Gunna, a kończąc na smakołykach i butelce starego wina z Hispanioli! Jestem pewny, że nigdy ludzie nie byli weselsi i szczęśliwsi. Był przy nas i Silver, siedząc poza nami, prawie opodal od blasków ogniska, lecz jedząc zawzięcie, zawsze gotów do usług, gdy czegoś było potrzeba, przyłączając się nawet niefrasobliwie do naszych śmiechów. Słowem, był to ten sam układny, wytworny i nadskakujący marynarz, co i na początku naszej podróży.