Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/318

Ta strona została uwierzytelniona.

boć wiem dobrze, co waćpanu zawdzięczam. Ale tamci ludzie mogą nie dotrzymać słowa... nie, nie przypuszczam, żeby chcieli to uczynić... a, co więcej, nie uwierzą panu tak, jak pan im.
— Nie! — odpowiedział doktór. — Ty jesteś zakładnikiem naszego słowa, dobrze wiemy o tem.
W każdym razie były to niemal że ostatnie wieści o trzech piratach. Tylko raz usłyszeliśmy strzał z rusznicy w znacznem oddaleniu i przypuszczaliśmy, że polują. Zwołaliśmy naradę, na której postanowiono, że musimy pozostawić ich na wyspie — ku niezmiernej radości Benjamina Gunna i za silnem poparciem ze strony Graya. Zostawiliśmy im spory zapas prochu i kul, sporą porcję solonej koźlęciny, trochę lekarstw i nieco innych rzeczy niezbędnych, tobołków, odzieży, zbyteczny żagiel, kilka sążni sznura, tudzież, na specjalne życzenie doktora, niezgorszą porcję tytoniu.
Na tem zakończył się nasz pobyt na wyspie. Przedtem jeszcze naładowaliśmy skarby, nabraliśmy dostatek wody i resztę mięsa koźlego, na wypadek jakiejś nieprzewidzianej potrzeby. Nakoniec pewnego pięknego poranku podnieśliśmy kotwicę, co było bodaj jedyną czynnością, którą zdołaliśmy uskutecznić, i odpłynęliśmy z Zatoki Północnej. Nad nami powiewała ta sama bandera, którą kapitan rozwinął był i za którą walczył w warowni.
Jak wkrótce stwierdziliśmy, trzej korsarze śledzili nas lepiej, niż przypuszczaliśmy. Albowiem przedostając się przez cieśninę, musieliśmy przybliżyć się do cypla południowego, tam zaś ujrzeliśmy wszystkich trzech klęczących na wydmie piaszczystej, z ramionami, wzniesionemi błagalnie do góry. Wszystkim