Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/110

Ta strona została skorygowana.
—  98  —

Edytę na posłaniu mchowem, rzucił się do sieni, Roland pospieszył za nim.
Naprzeciw drzwi, prowadzących z podwórza do sieni, stał Indyanin ogromnego wzrostu, pomalowany na twarzy w jaskrawe kolory, co oznaczało wojownika, będącego na wyprawie wojennej. Trzymał on w ręku strzelbę, a ujrzawszy obu Europejczyków, wydał po raz drugi ów śmiech gardłowy, potem zaś zawołał z szyderstwem:
— Pantera wita swoich bladych braci, Pantera jest ich przyjacielem!
A jakby ukazanie się strasznego wroga nie było jeszcze dostatecznem do przerażenia grona wędrowców, z poza pleców dzikiego zaiskrzyły się oczy trzech lub czterech jego towarzyszy, wydających śmiech szyderskiego tryumfu.
— Do drzwi! — krzyknął Natan donośnym głosem, któryby można wziąć raczej za krzyk dowódcy, zachęcającego żołnierzy do ataku, aniżeli za słowa cichego i spokojnego kwakra. Widać przestrach śmiertelny wydobył z jego piersi ten głos przeraźliwy. Z ogromnem wysileniem rzucił się na Indyanina, zagradzającego mu przejście: znać z narażeniem życia chciał sobie utorować drogę do ucieczki. Kapitan poskoczył za nim, ażeby go wstrzymać, ale tymczasem już kwakier i Indyanin tarzali się po ziemi, a Roland, nie mogąc się wstrzymać w rozpędzie, upadł na obydwu. Upadek ten ocalił mu życie, albowiem w tejże samej chwili zagrzmiały strzelby pozostałych Indyan.