Zanim Roland zdołał się dźwignąć, podniosło się z ziemi jedno ciało i znikło we drzwiach izby. Roland, pewien, iż kwakier poległ a zwycięzca Indyanin biegnie do chaty dla pomordowania kobiet, poskoczył za nim. Lecz cicho, jak żbik za upatrzoną zdobyczą, sunął za nim jeden z Indyan. Już ostrze siekiery morderczej zabłysło nad głową kapitana, gdy wtem huknął strzał z izby i roztrzaskał wzniesioną rękę dzikiego, który opuściwszy broń, z wyciem wybiegł na dwór.
Na krzyk ranionego Indyanina odpowiedziały wrzaski trzydziestu najmniej jego towarzyszy.
Kilku z nich popędziło ku chacie, ale na drodze wstrzymały ich celne strzały Colbridge’a i Cezara, którzy, lubo przejęci śmiertelną trwogą, zdobyli się na obronę zagrożonego życia.
— Śmiało! Śmiało! Nie traćcie serca! Celujcie dobrze — zawołał Roland na obydwu dodając im odwagi.
Dzicy powstrzymani strzałami, wahali się przez chwilę, ale jeden z najodważniejszych rzucił się z wzniesionym toporem na Rolanda. Ten zdołał wprawdzie lufą strzelby odeprzeć cios siekiery, ale w tejże chwili uczuł się porwanym w żelazny uścisk Indyanina, który go cisnął do swej piersi olbrzymią siłą.
Oddech dzikiego palił twarz Rolanda, piana wściekłości toczyła się z ust Osaga, który, zgrzytając zębami, mówił zepsutą angielszczyzną:
— Biały brat zginie, nóż długi nie pomoże
Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/111
Ta strona została skorygowana.
— 99 —