Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/115

Ta strona została skorygowana.
—  103  —

się do chaty i czy twój nóż przeszył drugiego Indyanina, który mnie chciał zamordować?
— Czym ja go zabił? Czy mój nóż przeszył drugiego Indyanina!? Bracie! Cóżeś wyrzekł? Chcesz mnie, człowieka cichego, obwiniać o takie czyny wojenne? Jam szczęśliwy, że uszedłem śmierci, że mnie Pan wyzwolił z rąk tych oprawców.
— Ależ na Boga! — zawołał Roland, patrząc na niego ze zdziwieniem — jakimże cudem obadwaj utracili życie? Przecież sami nie pozabijali się?
— Któż to wie? — odrzekł Natan z westchnieniem. — Dziwne są drogi Opatrzności. Być może, że pierwszy, upadając, roztrzaskał sobie głowę o kamień, a drugi otrzymał cios od swoich, którzy go w ciemności wzięli za ciebie.
— Lecz ów dziki, który ścigał mnie z siekierą? Czyjaż kula strzaskała mu rękę?
— Kula Colbridge’a lub Cezara, obadwaj bowiem dali ognia ze strzelb swoich.
— Mów, co chcesz — odrzekł Roland — przecież jestem pewien, że nie zostali pokonani bez twojego współudziału. Lecz dajmy pokój sporom, spieszmy raczej dostać się do lasu, dopóki droga otwarta.
— Mylisz się, bracie. Dzicy cofnęli się tylko, ale nie wypuszczą tak łatwo z rąk swojej zdobyczy.
Jakby na potwierdzenie tych słów zagrzmiało kilkanaście strzałów i po nich nastąpił wojenny