ków, którzy, strwożeni tak energicznym oporem i nową stratą kilku swoich, pierzchnęli w krzaki, wyjąwszy jednego. Indyanin ten zachęcał do ataku swych towarzyszy, a widząc że wołanie jego nie odnosi skutku, sam rzucił się na Rolanda.
Ale Natan jakby zupełnie zapomniał o swojem pokojowem usposobieniu, żądny krwi bardziej od młodego kapitana, rzucił się na Indyanina, pochwycił go lewą ręką za rękę, w której trzymał siekierę, a prawą przeorał mu gardziel nożem myśliwskim. Poczem, pochwyciwszy Rolanda za rękę, wciągnął go do chaty i zawołał:
— Patrz bracie, do czego mnie doprowadziłeś! Ja, człowiek cichy i spokojny, popełniłem aż trzy morderstwa. Lecz nie mogłem dozwolić, ażeby zbójcy okrutni zdarli ze skórą złociste włosy twojej biednej siostry. Cóż sobie teraz pomyślisz o mnie, widząc me ręce ludzką krwią zbroczone!
Roland z nieopisanem zdziwieniem przypatrywał się badawczo Natanowi. Pomiędzy kwakrem, teraz pochylonym i wątłym, a olbrzymem, który dopiero co z szybkością błyskawicy trzech najsilniejszych wrogów położył trupem, tak ogromna zachodziła różnica, iż Roland, lubo widział na własne oczy walczącego Natana, jeszcze sobie nie dowierzał, czy to nie obłęd zmysłów, czy w istocie ten trwożliwy i cichy człowiek, jak lew przed chwilą walczył w jego oczach.