wiekiem znękanemu Rolandowi, horda Indyan z większą, niż pierwej, zaciętością ponowiła napad. Na odgłos ich wojennych okrzyków zachwiana energia ożyła znowu w piersi Rolanda
— Ognia! Ognia! — zawołał na swych towarzyszy piorunującym głosem. — Jeżeli mamy zginąć, drogo sprzedajmy swe życie i zgińmy, jak na mężów przystoi!
I sam dając przykład, wypalił ze strzelby i pistoletów do ciemnych postaci, biegnących ku zwaliskom. Colbridge i Cezar strzałami powitali nieprzyjaciół i jeszcze raz udało się im odeprzeć napad. Dzicy cofnęli się na dawne stanowiska i stamtąd utrzymywali odień, niektórzy z nich, ukrywszy się za pniami drzew, dawali strzały z bliższego niż towarzysze oddalenia. Gdyby nie grube belki ścian chaty i ciemność nocna, obrońcy dawnoby już polegli.
Roland, straciwszy wszelką nadzieję odsieczy po schwytaniu Natana, postanowił opuścić kryjówkę i szukać ratunku w ucieczce przez rzekę, lecz w chwili, gdy zamierzał przywieść ją do skutku, z poza krzaków wypadła ognista strzała i w szczątkach dachu ugrzęzła. Wprawdzie drzewo, oddawna wilgocią przejęte, a dotego rannym deszczem przemoczone, nie zajęło się od ognistego pocisku i pożaru lękać się nie należało, wszelako każda wypuszczona strzała, dopóki się paliła, przyświecała dzikim, niby pochodnia i przy jej świetle oblegający mogli się przekonać z łatwością o słabości sił obrońców chaty. To skłoniło
Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/127
Ta strona została skorygowana.
— 113 —