Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/132

Ta strona została skorygowana.
—  118  —

Roland nie zważał na wszystkie te wykrzyki szaleńca, zapytał go tylko, jakim sposobem dostał się na tę stronę rzeki.
— Jakim sposobem? — odparł Ralf. — A ma się rozumieć, że ani w bród, ani wpław, ani na skrzydłach, ale poprostu w łódce indyjskiej, którą tam widzisz uwiązaną. Znalazłem ją w zaroślach przy brzegu, w jednej chwili uciąłem sobie kawał kija siekierą i wio na wodę! Ale mój paniczu, ja tu nie przybyłem wcale gawędzić, lecz walczyć za anielską damę i pokazać, że potrafię dla niej zginąć, jak bury pies. Zaprowadź mię do niej, kapitanie, żebym na jej widok wpadł w wściekłość wilka i rzucił się na tych opryszków, jak tygrys na jagnięta.
Roland nic nie odpowiedział, ale zaprowadził Stackpole’a do kobiet, które, siedząc pod urwiskiem skalistem, płakały.
— Śmierć i piekło — zaryczał Ralf, ujrzawszy nieszczęśliwą Edytę — o, anielska damo! Jeżeli widok twój nie zamieni mnie w krwiożerczą panterę, to sam siebie żywcem połknę z nogami. O ty, coś mię uwolniła, wyswobodziła, ocaliła od najobrzydliwszej śmierci w świecie! Pociesz się, albowiem ja, Ralf Stackpole, aligator z nad Słonej Rzeki, przybywam ci na pomoc, przylatuję pożreć, połknąć, poszarpać wszystkich Osagów, Szawnów, Mingów i innych czerwonych piekielników!
— Nie baj próżno! — zawołał Roland, który, mimo wstrętu do złodzieja koni, uradował się