Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/135

Ta strona została skorygowana.
—  121  —

biegał na wszystkie strony i takie wrzaski wydawał, że Indyanie, rozdrażnieni wyzywaniem, zaczęli ze swej strony wyć przeraźliwie.
— Słyszycie, krzywonogie potwory? — wrzeszczał Ralf. — Słyszycie wy spłaszczone łby wężowe? Wy golone małpy! Wędzone czerwone skóry! Słyszycie, psy cuchnące! Obrzydliwe ropuchy, gady jadowite! Wy łotry, śmieliście przestraszyć swymi niedźwiedzimi rykami anielską damę? Tu, do mnie, podłe tchórze, pokażcie swoje czupryny, ażebym je moim nożem oberznął i czaszki wasze obdarł. Ja jestem aligator z nad Słonej Rzeki! Pożeracz dzikich! Pustoszyciel stad waszych! Tu, do mnie! Do mnie! Kukuryku! Kukuryku!
Rozjuszony do najwyższego stopnia, Ralf koguciem pianiem zakończył swe wyzwanie, co nadzwyczajnie oburzenie wywołało między Indyanami, uważającymi to za największą obelgę. Wściekły ryk zabrzmiał z obozowiska dzikich, którzy wolali:
— Śmierć bladej twarzy! To Ralf Stackpole, złodziej koni indyjskich! Śmierć! Śmierć aligatorowi z nad Słonej Rzeki!
I zapominając o zwykłej ostrożności w rozjuszemu na wroga, który im uprowadzał często najlepsze konie, Indyanie zerwali się z ziemi, opuścili kryjówki i zaczęli gęstym ogniem sypać w stronę, skąd ich głos dochodził, wyjąc przeraźliwie.
Ralf zamiast schronić się, wspiął się na ścianę obudowania i wrzeszczał ze swej strony: