Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/136

Ta strona została skorygowana.
—  122  —

— Nie trafiliście, ślepe krety! Nie umiecie celować, bydlęta! Ja wam pokażę, jak się strzela!
To rzekłszy celnym strzałem powalił jednego Indyanina; w tej chwili kilku dzikich, wymierzywszy strzelby, dało ognia i szlachetny pożeracz Indyan byłby niezawodnie skończył swój zawód rycerski, gdyby Roland, uprzedzając strzały, nie ściągnął go ze ściany. Kapitan, pozostawiwszy kobiety pod strażą pastora; przywołał Cezara i wszyscy trzej odpowiadali na strzały nieprzyjaciół, mogąc teraz utrzymać silniejszy ogień, gdyż Ralf miał duży róg prochu i zapas kul.
Roland z podziwieniem przypatrywał się temu osobliwszemu człowiekowi, który z nadzwyczajną szybkością nabijał strzelbę i palił do dzikich, wyzywając ich do walki, niemniej jednak czuł, że obecność Ralfa powiększa ich niebezpieczne położenie, gdyż Indyanie z podwójną wściekłością nacierali teraz, pragnąc zabić lub żywcem dostać znienawidzonego wroga. Wrzaski ich były coraz groźniejsze i lubo z ostrożnością, podsuwali się coraz bliżej i bliżej. Roland, spodziewając się ogólnego ataku, wyprowadził swych towarzyszy z ruin i zszedł z nimi w parów.
Indyanie, nie wiedząc o tem wcale, podwoili gwałtowność ognia, gotując się tym sposobem do przewidzianego przez Rolanda szturmu. Ten, zwróciwszy się do Stackpole’a, zapytał go, czyby nie mógł przeprawić kobiet w swojem czółnie na drugi brzeg rzeki.
— Niech mi grom łeb roztrzaska, trudno —