Roland, pokrzepiwszy odwagę towarzyszów, zeszedł sam na brzeg, aby być świadkiem wsiadania kobiet do łodzi. Szum rzeki i huk grzmotów coraz gwałtowiejszy napełnił trwogą serce kapitana. Obawa jego jeszcze się powiększyła po bliższem przypatrzeniu się łódce. Była ona tak mała, iż zaledwie mogła utrzymać ciężar trzech osób; wyrobiono ją z jednego kloca drzewa, miała końce cokolwiek zaostrzone i podobna raczej była do koryta na wieprze, aniżeli do statku. Roland mniemał, że będzie mógł zabrać się na nią, ale zrzekł się tej myśli, widząc, iż zaledwie wystarczy na pomieszczenie kobiet. Trzeba więc było przebyć rzekę wpław na koniach. W tej chwili nadbiegł Ralf z Colbridgem i Cezarem.
— Prędko! Prędko! — zawołał Ralf, wsadzając kobiety do czółna. — A wy — dodał, zwracając się do mężczyzn — siadajcie na konie i oddajcie mi strzelby, żeby nie zamokły; a spieszcie się, bo już te dzikie koty zdobywają chatę.
Kapitan obiecał wprawdzie Natanowi bronić chaty aż do nadejścia odsieczy, lecz przekonał się, że jest to niepodobieństwem. Indyanie zanadto rozjuszyli się wyzywaniami Ralfa, ażeby poprzestali na samych strzałach. Po wrzaskach ich można się było spodziewać, że uderzą z ręczną bronią na chatę. Jakoż jedna i druga strzała
Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/138
Ta strona została skorygowana.
— 124 —
ROZDZIAŁ X.
Niewola.