Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/142

Ta strona została skorygowana.
—  128  —

przebyć równinkę, przedzielającą ich od lasu; trzeba było skorzystać z tych kilku chwil ciemności, ażeby ujść przed okiem chytrych Indyan. Pomimo więc zmęczenia wszyscy wytężali siły i szczęśliwie dostali się do lasu. Te same przeszkody co rano opóźniały ich pochód, to jest parowy i bagniska; zawsze jednak posuwali się dosyć szybko i zapuścili się głęboko w puszczę, kiedy dzień zajaśniał.
Ralf tłómaczył się, że naumyślnie wiedzie ich po takich bezdrożach, ażeby utrudnić Indyanom pogoń, okazało się jednak, że daleko lepiej zrobiłby, gdyby wprost najkrótszą i najlepszą drogą przeprowadził uciekających do obozu białych, zamiast tracić kosztowny czas na błąkaniu się niepotrzebnem.
Gromadka zbiegów dostała się na wązką ścieżkę, po której obu stronach rosły gęste krzewy; wiodła ona do głębokiego wąwozu, a z głębi jego dochodził szum rzeki, którą należało przebyć.
— Tędy piękne damy — mówił Ralf z nizkim pokłonem — woda tu jest tak płytka, iż zaledwie obmyje kurzawę i błoto z waszych czcigodnych podeszew. Wygraliśmy! I wyprowadzili gawiedź indyjską na dudków. Kukuryku! Kukuryku! dodał tryumfalnym głosem, podskakując i bijąc rękami po bokach, jak kogut skrzydłami.
Wśród tego piania, rozlegającego się wrzaskliwie śród puszczy, Ralf zbliżał się ku brzegowi rzeki, gdy wtem tryumfalny wrzask jego zamienił się w okrzyk trwogi. Kula wystrzelona