Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/15

Ta strona została skorygowana.
—  5  —

dziatwa spieszyła na spotkanie przybyszów. Z obu stron wznosiły się pod niebiosa wesołe okrzyki, z obu stron na znak radości huknęły strzały, a kiedy nakoniec obie gromady zbliżyły się ku sobie, wszyscy znajomi i nieznajomi rzucili się wzajemnie w objęcia i poczęli ściskać serdecznie.
W taki to sposób przed stu mniej więcej laty przyjmowano w Ameryce wychodźców europejskich: radość osadników stąd pochodziła, że przybysze nie tylko zwiększali zastępy ludności białej, ale zarazem przynosili z dawnej ojczyzny świeże wiadomości, z utęsknieniem oczekiwane przez osadników.
W powszechnej radości, którą rozbudziło przybycie wychodźców, nie brał udziału jeden tylko młody mężczyzna, jakkolwiek on właśnie powinienby był najbardziej cieszyć się z przybycia do kresu podróży; był to bowiem naczelnik gromady. Młody, bo liczący niespełna dwadzieścia pięć lat, zyskał sobie jednak powszechną ufność do tego stopnia, że mu powierzono kierunek i bezpieczeństwo wszystkich. Odwaga, przezorność i męstwo, których niejednokrotnie dał dowody, biorąc udział od siedmiu lat w licznych wyprawach i bitwach staczanych z Indyanami, zjednały mu tę ufność pomiędzy współtowarzyszami. Twarz jego, pomimo smutku, malującego się na niej, była piękna, cera opalona promieniami południowego słońca wpadała w barwę brunatną, od której kruczy włos, czarne wąsy i broda przecudnie odbijały. Czarne oko iskrzyło się odwagą; wzrost smukły i wysoki,