klęskę, rzucili się napowrót na ziemię i powrócili do dawnego sposobu walczenia.
Żywy ogień utrzymywano ciągle ze stron obu: biali jednak podsuwali się coraz bliżej, pełznąc śród trawy i nie wystawiając się na kule indyjskie. Serce Rolanda biło gwałtownie; kilkakrotnie bez względu na to, że życie jego wisiało na włosku, głośnymi krzykami zachęcał współziomków.
— Baczność! — zawołał Tom — jeszcze jeden wystrzał, a potem na noże, siekiery i kolby.
W samej rzeczy zdawało się, że Indyanie, poniósłszy ciężkie straty, nie zdołają opierać się dłużej, tembardziej, iż cofnęli się na dawne swoje stanowiska. Okrzyk Brucego obudził zaufanie i podniósł odwagę walczących i Roland był pewien, że zwycięstwo przechyli się na stronę białych.
— Baczność, chłopcy — zawołał Tom ponownie — nabić broń i w imię Boże naprzód!
W stanowczej tej chwili zaszedł wypadek, zmieniający zupełnie postać rzeczy, który walecznej młodzi wydarł owoc zwycięstwa. Zaledwie Tom wymówił powyższe słowa, gdy rozległ się z pomiędzy krzaków okrzyk, daleko donioślejszy niż jego, tuż obok walczących.
— Niech mię grom roztrzaskał Śmierć czerwonym skórom! Bij! Morduj! Siecz! Rąb! Duś! Płataj! Gryź! Zarzynaj! Kukuryku! Kukuryku! Kukuryku!
Na głos ten, tak niespodziewanie wydany, Tom Bruce obejrzał się i spostrzegł Ralfa Stackpole’a
Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/151
Ta strona została skorygowana.
— 137 —