Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/162

Ta strona została skorygowana.
—  148  —

czyny wojenne i myśliwskie, to znowu rozwodził się nad cierpieniami jakich w swojem życiu doznawał, a najbardziej użalał się nad stratą swego syna, którego mu biali barbarzyńcy zabili.
— Tak, tak — mówił z głębokim żalem — Biały Sokół był dobrym strzelcem, kładł trupem srogie niedźwiedzie i rącze jelenie, w jego wigwamie unosiła się zawsze woń świeżo upieczonej zwierzyny. Blade twarze zamordowały Białego Sokoła i zdarły z jego głowy pęk włosów zdobnych różnobarwnemi piórami. Oczy jego zamknięte nie śledzą już pantery w legowisku, a dzielna ręka łuku nie napręża...
Łza zakręciła się w oku starego wojownika, ale otarł ją szybko jako niegodną męża i mówił dalej:
— I dlaczegóż blade twarze opuszczają rodzinną ziemię? Pocóż przebywają wielką wodę słoną na skrzydlatych łodziach? Po to, ażeby mordować czerwonych ludzi, wydzierać ich ziemię, którą Wielki Duch przeznaczył im na mieszkanie, a potem nazywają nas zabójcami, że bronimy swoich wigwamów. Czerwone twarze nie wędrują do krainy białych, ani palą ich wiosek. Znać Wielki Duch opuścił swoje dzieci!
Po tych słowach, wyrzeczonych z niezmierną boleścią, Piankishaw znowu sięgnął do baryłki szukać pokrzepienia w wodzie ognistej. Nakoniec wódka zamroczyła zupełnie głowę wodza indyjskiego, zaczął się chwiać na siodle, a że mu strzelba wydawała się za ciężką, oddał ją do