żył jeńcowi na szyję pętlę, której drugi koniec obwinął sobie kilkakrotnie około ręki.
Dopełniwszy tych ostrożności, dzicy ułożyli się obok swego niewolnika i wkrótce potem w głęboki sen zapadli.
Roland nie mógł zasnąć, nie tylko bowiem myśl o uprowadzonej siostrze przepełniała pierś jego goryczą, ale nadto skrępowanie bolesne rąk i nóg i nadzwyczaj niewygodne położenie spędzało mu sen z powiek. Próbował daremno zerwać swoje pęta, ale ramiona krzyża tak go silnie trzymały, że tylko sobie bólu przyczynił.
Pomimo tak nieszczęśliwego położenia, pomimo braku wszelkiego ratunku, Roland nie tracił odwagi, spodziewając się, że może przecież w ciągu dalszego pochodu znajdzie sposobność do ucieczki lub też przez współziomków zostanie uwolniony.
Śród cierpień i marzeń powolnie mu ubiegały godziny nocy. Późno już wszedł księżyc i bladawymi promieniami przeświecał pomiędzy gęstymi konarami olbrzymich drzew puszczy, w której panowała uroczysta cisza. Nakoniec na wschodzie począł majaczyć brzask rannej jutrzenki, a w położeniu nieszczęśliwego nie zaszła najmniejsza zmiana lub ulga. Ogień wypalił się i wygasł zupełnie, kiedy niekiedy szelest jakiegoś zwierzątka, przesuwającego się po zeschłych liściach, przerywał jednostajną ciszę odwiecznych borów; czasami znów lekki powiew chłodnego wietrzyka porannego orzeźwiał zmęczone czoło jeńca.
Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/165
Ta strona została skorygowana.
— 151 —