wytężał wszystkie siły, ażeby chociaż jedną rękę wyswobodzić z więzów, napróżno z całej piersi wołał o pomoc. Nie zabrzmiał głos przyjaciela, nie zatętniały niczyje kroki; dokoła zaległa głucha cisza. Stan Rolanda był teraz jeszcze okropniejszy, niż wprzódy. Zostając w mocy dzikich miał jeszcze nadzieję, że się zdoła z rąk ich ocalić, że w najgorszym nawet razie, doprowadzony do siedlisk Indyan, zostanie uratowany przez rodaków. Teraz ostatnia zagasła nadzieja. Przywalony trupem Indyanina stanie się z nim łupem dzikich zwierząt lub, co gorsza, konać będzie z pragnienia i głodu pod gnijącemi zwłokami. Przerażenie owładnęło go na tę myśl, ciężar tłoczący piersi jego dech mu zapierał. Nakoniec wyczerpany walką, zgrozą i przestrachem omdlał.
Kiedy Roland na nowo oczy otworzył, ciało jego już było zdjęte z krzyża, ręce i nogi rozwiązane, a głowa spoczywała na kolanach nieznajomego, który obmywał jego czoło i piersi zimną zdrojową wodą. Młodzian potoczył wzrokiem dokoła, a pierwszym dojrzanym przezeń przedmiotem był trup Piankishawa z roztrzaskaną szczęką. Ze wstrętem odwrócił oczy od tego strasznego widowiska, które go drżeniem przejęło, poczem