Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/169

Ta strona została skorygowana.
—  155  —

wzniósł je do góry dla przekonania się, komu zawdzięczał życie. Przy blasku purpurowym wschodzącej jutrzenki poznał z największem zdziwieniem wybladłe i zwiędłe rysy cichego kwakra, Natana. Obok niego stał Cukierek, kręcąc wesoło ogonem, jakby z radości, że znalazł zgubionego przyjaciela.
— Natanie! Czyż to być może? Tyżeś to? — zawołał Roland, napróżno usiłując się podźwignąć. — Na miłość Boską, powiedz mi, skąd się tu wziąłeś?
— Bracie mój! — odpowiedział Natan swym słodkim i cichym głosem. — Jam to jest i mój wierny Cukierek, zresztą niemasz tu nikogo.
— A ja! Ja jestem wolny. Piankishaw nie żyje! Gdzież dwaj jego towarzysze? Czy i oni zabici?
— Tak... i oni — odpowiedział Natan z pewnem wahaniem się. — Już ciebie nie będą męczyli.
— I któż? — zawołał Roland z ogniem — kto mnie uwolnił? Kto mnie wybawił od śmierci?
— Niechybnie łaska Boga, — odrzekł Natan — mniejsza o wybawcę, gdy jesteś wolny.
— Natanie! — krzyknął kapitan, podnosząc się w górę i przypatrując uważnie. — Krew na twojej twarzy, ręce nią zbroczone... Ty to mnie oswobodziłeś! Mów! Mów! Wszak prawda?
— Nie poczytałbyś mi więc za grzech i bezbożność, gdybym dla uratowania twego życia użył strzelby i siekiery? — zagadnął Natan. —