Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/170

Ta strona została skorygowana.
— 156  —

Tak, bracie, przyznaję, iż to uczyniłem, ale tylko dla wybawienia ciebie od śmierci. Widziałem leżących przy tobie wrogów, gotowych lada chwila zgruchotać ci czaszkę tomahawkiem; wiedziałem, iż zapędziwszy cię do swej osady, męczyć cię będą przy wojennym palu. Cóż miałem uczynić? Przywiedziony do ostateczności, odważyłem się na naganny czyn, za który może potępiać mię będziesz.
— Potępiać? — zawołał Roland, ściskając serdecznie rękę Natana — przeciwnie będę ci wdzięczny aż do grobowej deski, a cały świat ci przyklaśnie. Gdy to opowiem osadnikom, spłoną ze wstydu, że cię tak niesłusznie obwiniali o tchórzostwo i brak odwagi.
— Bracie mój! — odpowiedział pokornie Natan — dosyć mi na tem, że ty nie poczytujesz mi za złe, żem krwawego dokonał dzieła. Zachowaj więc w głębi duszy wszystko to, coś dotąd widział i co mógłbyś jeszcze zobaczyć, albowiem powinieneś o tem pamiętać, że jestem człowiekiem pokoju.
— Z chęcią ci to przyrzekam, drogi mój zbawco, lecz powiedz mi, czy nie wiesz, gdzie jest moja siostra? Co się z nią dzieje? Co się dzieje z karawaną? Z moimi przyjaciółmi? Czy nie dałeś im znać, ażeby pośpieszyli nas ocalić?
— Bracie, za wiele naraz pytasz — odpowiedział Natan, a wesołą twarz jego pokryła chmura pomieszania. — Wpierw sobie nieco odpocznij i zaczekaj, aż rozcieraniem przywrócę władzę