Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/18

Ta strona została skorygowana.
—  8  —

zasłużyłam wcale na jego niełaskę Wierz mi, Rolandzie, w tem jest coś, czego dociec nie mogę. Czas nam to wyjaśni, a zanim to nastąpi, będę najszczęśliwszą przy tobie, mój braciszku, byleś tylko się nie smucił i nie martwił bez potrzeby. Razem pracować będziemy, razem pocieszać się, a zaręczam ci, że dnie, miesiące i lata będą nam upływały bardzo przyjemnie.
— Niechże więc będzie tak, jak chcesz, moja siostrzyczko. Od jutra zaczyna się nowa epoka w naszem życiu. Ale patrz! patrz! — dodał, wskazując ręką w kierunku osady — ktoś pędzi wprost ku nam: z tej pięknej i rycerskiej postawy wnoszę, iż to być musi sam naczelnik osady, straszny dla Indyan pułkownik Bruce.
Zanim Roland skończył mówić, już przypadł galopem mąż wspanialej postaci, wzrostem przewyższający młodego wodza, twarzy równie ogorzałej i bujnym zarostem okrytej. Liczył pięćdziesiąt lat wieku, ale wyglądał zaledwie na czterdzieści. Czerstwość krasiła jego piękne, męskie oblicze, a ani jeden siwy włos nie srebrzył się w czarnych kędziorach, pokrywających mu gęsto głowę. Był to człowiek odważny, żelaznej woli i nieustraszonego męstwa; silny zręczny i rozumny, słowem, naczelnik, jakiego potrzebowała osada, położona w głębi puszcz, w krainie mało zaludnionej, a wystawionej na nieustanne napady zajadłych wrogów.
— Witam cię, panie Forrester! — zawołał, wstrząsając dłoń Rolanda — to zapewne twoja