Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/180

Ta strona została skorygowana.
—  166  —

— Bracie! — rzekł Natan z nieukrytą niechęcią na widok niknącej odwagi kapitana. — Grzeszysz ciężko, zapominając o pomocy Bożej.
— O, gdybyśmy raczej oboje już nie żyli! — zawołał Roland, nie zważając na słowa kwakra.
— Życzysz sobie i siostrze swej śmierci, a nie masz wyobrażenia, co znaczy najdroższe utracić istoty. Oto stoi przed tobą człowiek — mówił, wstrząsając silnie jego ręką — który przed laty był równie młody i szczęśliwy, jak ty. Ba, daleko szczęśliwszy, bo miał ukochaną żonę i kilkoro najmilszych dziatek. Dziś jestem nieszczęsny i opuszczony: niemasz w świecie jednej istoty, któraby mnie kochała.
— Wówczas mieszkałem stąd daleko, w schludnym i lubym domku, własną ręką wybudowanym; domek ten obejmował wszystko, co mi najdroższem było na ziemi: staruszkę-matkę, drogą moją żonę i pięcioro aniołków: dwie dzieweczki i trzech chłopaczków. Rozwijały się pod opieką tkliwych rodziców te niewinne stworzenia, jak wdzięczne kwiatki pod wpływem ożywczych promieni słońca; komuż takie aniołki zawinić mogły?
— Byłem szczęśliwy — mówił dalej Natan po chwilowej przerwie, spowodowanej ciężkiem westchnieniem. — Wyznanie moje religijne czyniło mię człowiekiem pełnym miłości dla bliźnich. Z ufnością w Bogu osiadłem na pograniczu, pośród wiosek indyjskich, pewny, że człowieka cichego serca pozostawią w spokoju. Nagle pojawiła się horda Osagów, wracająca z wyprawy na